Strona:Żywe kamienie.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

„Choćby kamratom wszystkim. Żaki jak mlekiem żywią się nią. Wszystkie gęśle towarzyszy ton jego wszak stroi. Na nic i powieść każda, której nie przoduje ton poezyi.“
Dziewka tymczasem podnosi mu do ust łyżkę polewki z garnczka.
„Na!“
„Bóg zapł... Dobra!“ — uśmiechnie się szeroko za pierwszym zaraz łykiem.
Co widząc, lekarz, wskazał go wszem wobec jako dzieło sztuki swojej. —
Tylko linochód kroczy jak bocian po izbie. Śmierć już po raz drugi tego wieczora przewiała nad gromadą, jemu jakby na złą wróżbę i przestrogę, by zawczas szukał doczesnego i wiecznego bezpieczeństwa w klasztorze.
Jutro będzie znów zawisał nad wieżami grodu jakiego, tyle mając dla się oparcia, co tej liny pod stopą. Dołem huczyć będzie gawiedź i strzelać w górę konceptami. A śmierć pląsać znów pocznie tuż za nim po linie i naszeptywać w ucho:... „Posłuchaj, jak klaszczą. Spójrzże na dół, uśmiechnij się, ręką skiń, ich przymówki konceptem odparuj: na rynkach lubią przymizgi takie, w ich oczach lekkości nada to kunsztowi twemu. Gdy tego zaniechasz, lubić cię mimo wszystko nie będą; a gdy skończysz swoje, pies się o ciebie nie zatroska... Nie chcesz? Wolisz swą sztukę w powadze czynić?... Zatocz tedy okiem wkoło: pod tobą miasto całe! Nie chwyta cię zawrót nad tem, na coś się znowu ważył?.. Nie śmiesz