Strona:Żywe kamienie.djvu/366

Ta strona została uwierzytelniona.

twardy, lecz surowy stawać winien głos nasz, zakonników, wobec rodziców naszych cielesnych. Przypomnij te słowa świętego Bernarda: „Cóżem to wziął od was prócz grzechu i niedoli? To liche ciało, przyznaję, wam zawdzięczam. Nie dość-że wam, nędzni, żeście mnie, nędznego, w nędzę tego życia stworzyli? żeście, grzeszniki, mnie, grzesznego, w grzechu spłodzili? a, w grzechu poczętego, grzechem żywili?!...“
Opuścił głowę mnich, zamamrotał się nad różańcem.
„Wspomnij, bracie Łukaszu, i swojej doli koleje. Nie wzbraniał-że ci ojciec iść drogą powołania? Nie ciągnął z uporem na ścieżki doznań i zysków? Nie groził? nie zaklinał? nie zadręczał? A matka?... Może i ta twoja, w chwili postanowień twych, do nóg ci padła, ciałem u progu się powaliła, wystawiając ci przed oczy te piersi, które cię karmiły?... Owoż, święty Hieronim każe ojca odepchnąć precz! matkę, powaloną na progu, — przekroczyć! I, nie oglądając się na nich, iść, kędy dusza wzywa.“
„Do pustelni, myślał Hieronim,“ — kończy mnich z zamkniętemi w tej chwili oczyma.
„Pod krzyż!“
Brat Łukasz przyległ czołem do murów celi zakonnej.


Więc by oderwać to czoło zadumane, a malowaniu mnicha dać nową podnietę, sięga przeor po