Strona:Adam Dobrowolski - Klemens Junosza Szaniawski. Portret literacki.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

dachem dworu wiejskiego i wprowadza jasne promienie słońca do wnętrza. Pogoda ta rozbraja myślącego czytelnika, który wobec tylu niepowodzeń rzeczywistych znajduje ukołysanie pewne w powieściach Junoszy. Pomarzy trochę i powie sobie: »tyle szczęścia, co człek prześni«... Jeżeli nasz pisarz wychyli się za miedzę folwarku, to tuż obok; co najdalej zawadzi o miasteczko w pobliżu, porozmawia z giełdą tamtejszą, pociągnie z lampeczki u księdza kanonika, rzuci się na politykę z dygnitarzami prowincyonalnymi i wrażenia swoje co najprędzej streści. Z takiej wycieczki do miasteczka powstać musiał »Pan sędzia« (Wiek 1886 r.). Burze wielkoświatowe zaledwo szelest budziły w tym zakątku. Ludzie rodzili się, żyli i umierali z cichem poddaniem się sile wyższej, nie wybiegając za swój widnokrąg daleko. I tutaj właśnie Junosza skrzesał iskrę zajmującego opowiadania, która się mieni blaskiem nieoślepiającym, ale pięknym i ogrzewającym. Nikt w miasteczku nie spodziewał się zmian żadnych. Zanadto wszyscy przywykli do jednostajności pracy, aby komuś zamajaczyć się mogła reforma. Pan sędzia, uosobienie sprawiedliwości i poczciwości, zestarzał się na stanowisku, gdy nastąpiła reorganizacya sądownictwa. Wicher nawałnicy zadął, trzeba było dobrze się oprzeć, bo upaść łatwo mógł każdy. Charakter pana sędziego nie ugiął się, wytrwał do końca na posterunku, aż inni ludzie zajęli stanowisko, a on z rodziną osiadł w Warszawie. Oczywiście niebogata to treść, nieobfitująca w zdarzenia efektowne, wszelako — słuszność przyznać każe — autor tchnął w nią czyste, piękne uczucie i serdeczność... Najmłodsze pokolenie, co zna ubiegłe czasy »z pieśni i powieści« tylko, ciekawie przygląda się tej galeryi typów, plastycznie wypukłych, uczy się kochać owe postacie z niepowrotnego »wczoraj« i wyciąga korzyść praktyczną, gdyż poznaje obyczaje rodziców. Konstatujemy znów w »Panu sędzim« tę właściwość Klemensa Junoszy, że wychowuje drogą doboru naturalnego potomstwo silne, obdarzone zmysłem organizacyjnym, który w walce o byt nie pozwoli jednostce zginąć marnie.
Stanowisko, jakie zajął autor względem żydów, należy do wyjątkowych i musimy bliżej mu się przypatrzeć. Ile zużyto dotąd atramentu i bibuły w celu rozwiązania antagonizmu społecznego pomiędzy nami a napływowym żywiołem — nie podobnaby ani wymierzyć, ani zważyć. Pomimo to nie posunęliśmy się wcale w kierunku rozwikłania kwestyi, namnożyliśmy tylko książek i artykułów, które dla historyi mają znaczenie, lecz nie gaszą pożaru nieporozumień i nieufności, jaki w łonie społeczeństwa wciąż wybucha. Czy kiedykolwiek wynajdzie kto lekarstwo na chorobę chroniczną? — nie wiemy. Klemens Junosza, dzięki swej trzeźwości zapatrywań, od początku pisarskiego zawodu uważał żydów za zbiorowisko sił, przez nikogo dotąd nieokreślonych, bo nikt nie uchylił zasłony z ich wewnętrznych części składowych. To przekonanie doprowadziło autora do pierwiastku zasadniczego: spojrzał sfinksowi oko w oko. Pejsaty żydek — może faktor wioski Junoszy — został profesorem utalentowanego pisarza i nauczył go żargonu, który wszystkim przez życie całe obija się o uszy, a którego żaden z nas nie rozumie. Sposób, wybrany przez Szaniawskiego, jest tak prosty — przecież dotąd nikt nie wpadł na myśl otwarcia krainy ciemnej, ciekawej, posiadającej dla nas doniosłość pierwszorzędną. Junosza nie szczędził kosztu i pracy, przyswoił sobie