Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Przeszedł ją lekki dreszcz, który prędko przezwyciężywszy, po cicha powiedziała do kochanka: „mój ojciec“...
Ojciec jej, ten maruder w długim surducie niegdyś liberyi, obryzganym błotem, z naderwanemi guzikami z metalu; ten człowiek, który oblany światłem gazu, ukazywał twarz obrzękłą, siną od alkoholu, przypominającą Gaussinowi w zgrubiały sposób, regularny i zmysłowy profil Fanny, jej duże oko rozkosznisi. Nie zwracając uwagi na mężczyznę towarzyszącego córce, jak gdyby go nie widział wcale, ojciec Legrand opowiadał co słychać w domu: „Stara jest w Necker od dwóch tygodni, źle z nią... Idźże ją odwiedzić którego czwartku, pokrzepi ją to... Co do mnie, tęgo się trzymam na szczęście; dobry bicz, dobra trzaskawka... tylko interesa idą nieszczególnie. Gdybyś potrzebowała miesięcznie woźnicy, byłoby mi to na rękę... Nie? — Szkoda... Do widzenia...“
Uścisnęli sobie obojętnie ręce, flark puścił się w drogę.
— A co, czy spodziewałbyś się tego? — szepnęła Fanny i przystąpiła do długiego opowiadania o swej rodzinie, co dotąd nie bywało — takie to brzydkie... taką tchnie nędzą!... ale teraz