Strona:Andrzej Niemojewski - Bóg Jezus w świetle badań cudzych i własnych.djvu/306

Ta strona została skorygowana.

skałę i rzucił mną w bok. Trzeba się było chwycić czegoś, aby nie wypaść. Ale właśnie wskutek tego mimowoli spojrzałem w bok.
Zdało mi się, że coś za powozem idzie. I to coś niesłychanie olbrzymiego.
Obejrzałem się.
W jednej chwili pierzchło znużenie a zachwyt ogarnął całem mojem jestestwem.
Oto w ślad za powozem dążył olbrzymi słup piachu. Biały był, tylko cały ozłocony deszczem promieni słonecznych. Rysował się jak piękna mara na tle niepokalanej modrości nieba. Sunął cicho jak wierny wartarz pustyni, jak brońca, jak mistyczny wskaźnik.
Czołem sięgał niesłychanej wyżawy a dołem szata jego wlokła się po pustyni.
Chwyciłem aparat fotograficzny, nastawiałem go gorączkowo, myśląc: niech po zachodzie słońca górną jego część obleje czerwień, jak topole przez Fałata malowane, a będziemy mieli „słup ognisty w nocy przed ludem”...
— Stać!
Dzierżyłem piłkę gumową, aby trzasnąć migawką na jedną setną sekundy. Ledwie jednak rozkaz wykonano i powóz się zatrzymał, gdy złota mara piachu pustynnego zwaliła się na powóz, na mnie, na aparat, na powoźcę, na konie. Krztusząc się i spluwając, otrząsając się z pyłu, wyskoczyłem z powozu i przedewszystkiem starałem się wydmuchać i oczyścić aparat, gdyż postanowiłem koniecznie ten SŁUP MOJŻESZOWY przywieść do Warszawy i pokazać go rodakom...
Gdy otrzepano poduszki powozu, siadłem znowu a patrząc z nagotowanym aparatem za powóz, kazałem ruszyć żywo, licząc na to, że złota mara piachu dźwignie się na nowo.
Jakoż rzeczywiście po pewnym czasie niby jakiś olbrzym, plackiem leżący, który głowę podnosi, potem dźwiga się na kolana, wreszcie z nich wstać usiłuje, tak ponownie ów słup dźwigał się a dźwigał. Jeszcze mi nie wyrósł do pierwotnej wyżawy, jeszcze czekałem, aż wydźwignie się do tamtego majestatu, kiedy nagle koła powozu zaczęły dudnić po skałach, słup zaś karlał, opadł jak gdyby na kolana, jeszcze się wlókł