Strona:Andrzej Stopka Nazimek - Sabała.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
XXV.

S

Szliśmy wąskim źlebem, zawalonym olbrzymiemi kamieniami. Na każdy z nich musieliśmy się wspinać, by zeń się zsunąwszy, ponownie na następny się drapać.
Trud był podwójny, bo nietylko strome ściany, miejsca »śtyrbne«, tamowały nam drogę, ale gęsta mgła przysiadła cały źleb i nie pozwoliła się nam oryentować w tem morzu kamieni.
Sabała, choć trzy razy od każdego z nas starszy, suwał się sprytnie, jak lis, wąchając we mgle. To znów wlepiał bystre oczy w kamienie, jak gdyby usiłował je poznać i według nich się kierować.
Nagle spostrzegł gruby kłąb mgły, pędzonej od doliny ku szczytom, a zwróciwszy się do nas, tak zaczął mówić:
— Niek — prosem piéknie — siedzom, bo mgły idzie mocki, a zé jom wiater pilno duje, to jéj mu hnetki braknie i ustanie duć — haj.