Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

prawie każdy z tych ludzi pragnął ujrzeć drogie, kochane przez siebie istoty. Bywały też i inne wypadki. Pewnego razu szaman, na prośbę jednego z niedawno wrzuconych do więzienia aresztantów, palił czarodziejskie ziółka i kręcił kamień, gdy nagle klient krzyknął, zasłonił twarz rękami, a później z rykiem wściekłości rzucił się na czarownika.
Z wielkim trudem zdołano uratować Biełousa. Nie czuł się jednak obrażony lub pokrzywdzony. Rozcierał sobie nabrzmiałą od duszenia szyję i mruczał:
— Zdarza się to, zdarza!.. Zobaczył — czego nie daj Boże widzieć...
Widocznie aresztant ujrzał coś, co go przejęło rozpaczą i lękiem, a co skryła zazdrośnie noc, panująca w duszach wielu mieszkańców więzienia.
Można było się tylko domyślać, bo nie wolno zaglądać do duszy innego człowieka, gdy chce on ukryć ją głęboko przed spojrzeniami ludzkiemi.
Raz, po jednej z pogadanek z przyrodoznawstwa, zbliżył się do mnie nieznany mi aresztant. Uderzyła mię jego nieruchoma twarz. Z oczu wyzierał mu obłęd.

Jąkając się i śpiesząc, zaczął opowiadać, że był niegdyś robotnikiem w kopalni złota na Uralu i znalazł nad rzeką Berezowką jakiś dziwny piasek, który zwrócił jego uwagę, jako doświadczonego poszukiwacza. Wraz z młodszym bratem zaczęli go przemywać i otrzymali kilka pięknie błyszczących w wodzie kryształów; gdy zanieśli je do inżyniera górniczego, ten uznał je za diamenty[1]. To odkrycie nie dawało odtąd biedakowi

  1. Nad rz. Berezowką, istotnie, jak się później dowiedziałem z literatury fachowej (W. Reutowskij), jacyś robotnicy znaleźli kilka kryształów diamentu.