Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/326

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawińmy, chłopcy, do brzegu! — zawołał ojciec. — Zobaczmy, co to znaczy!
Gdy wyszliśmy na brzeg i zaczęliśmy się zbliżać do tajemniczego stogu, wybiegło z niego kilku Japończyków i, przyjrzawszy się nam, rozpoczęło nas ostrzeliwać. Płynęło nas razem 15 łodzi, więc wkrótce wszyscy byli już na brzegu i rozpoczęła się wojna. Japończycy umknęli za pobliskie góry do lasu, my zaś zaczęliśmy przetrząsać stóg. Okazało się, że Japończycy mieli na brzegu wyciągniętą szkunę[1], którą ukryli pod stogiem siana. W szkunie znajdował się wspaniały ładunek najdroższych skórek fok z wysp Komandora, ciemnych lisów i soboli, które przebiegli Japończycy wyłudzali od tubylców-myśliwych za alkohol, tytuń i proch.

To było początkiem naszej fortuny. Tegoż roku nabyliśmy sobie dwie szkuny i rozpoczęliśmy polowanie morskie całkiem inne, niż przedtem. Już nie płynęliśmy na morze Berynga po wieloryby i na Ochockie po śledzie i łososie. Nasze dwie, dobrze uzbrojone szkuny grasowały daleko na morzu, a miały na masztach flagi japońskie. Japońscy piraci, przemytnicy, kupcy nielegalni, zbliżali się do nas, biorąc nas za swoich. My zaś na nich napadaliśmy i zabieraliśmy od nich to, co bezprawnie wywozili z Rosji, lub co wieźli bez cła, aby spajać i truć spokojnych, ciemnych Kamczadalów — tubylców. Doskonały to przemysł, towarzysze, zajmujący, rentowny i do tego bezpieczny, gdyż fale oceanu skrywały wszystkie ślady walki i naszej „roboty”! Rozumiecie? Prawda, że czasem jedna lub dwie kule japońskie komuś ugrzęzły w ciele, bywało, że ktoś nawet plusnął za burtę i dał nura na wieki, lecz bez tego przecież być nie może,

  1. Żaglowa łódź.