Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/358

Ta strona została uwierzytelniona.

koju zaczął wołać na mnie. Przybiegłem i ujrzałem rozwiane, siwe włosy mego nauczyciela i podnieconą twarz z błyszczącemi z poza szkieł okularów oczami.
— Czytaj! Czytaj! — krzyknął, wciskając mi do ręki wieczorne wydanie dziennika.
Zobaczyłem podkreślone czerwonym ołówkiem miejsce w rubryce wypadków miejskich. Była to wiadomość, iż przybyły z Kijowa do Petersburga mój dawny szef, fabrykant asfaltu i papy dachowej, przechodząc Newskim prospektem, nagle zmarł na ulicy wskutek ataku apopleksji.
— Jesteś czarownikiem! — zawołał Zaleski, gdy skończyłem czytanie. — Przepowiedziałeś temu bandycie karę, a on się rzeczywiście pośpieszył!
Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji i nazajutrz znowu chodziłem po mieście, szukając zarobku i marząc o obiedzie za 15 kopiejek.
Tego dnia zdarzył się jeszcze jeden wypadek, który zadał nowy cios mojej zbolałej i zapadającej coraz bardziej w rozpacz duszy.
Spotkałem na ulicy dwóch znajomych. Udali, że nie poznają mnie. Gdy jednak podszedłem do nich, jeden z nich rzekł:
— Niech pan się do nas nie zbliża! Teraz rząd organizuje takie prześladowania za stosunki z politycznymi, antyrządowymi działaczami, że znajomość z panem grozi nam przykrościami. Bardzo przepraszamy, lecz pan rozumie, iż musimy pamiętać o sobie i naszych rodzinach. Do widzenia!
Z pośpiechem odeszli, nawet się nie oglądając...
A więc tak? Jestem, jak zadżumiony? Ludzie już się mnie obawiają?