Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

jednak go nie było. Nagle zauważyłem, że, gdy przechodziłem koło jednej grupy pracujących, wszyscy Chińczycy spojrzeli powyżej mojej głowy i w uśmiechu wyszczerzyli swoje żółte zęby. Gdym się obejrzał, nic szczególnego nie spostrzegłem. Obszedłem cały teren i znowu powróciłem do podejrzanego miejsca. Spostrzegłem te same spojrzenia i uśmiechy. Nagłym ruchem odwróciłem się całem ciałem. Ztyłu za mną stał wysoki Chińczyk, którego szukałem. Trzymał w ręce długą siekierę do rąbania drzewa i zamachnął się nią, jakgdyby chciał mnie uderzyć. W okamgnieniu wymierzyłem mu ciężki cios pięścią, po którym upadł, wypuszczając z rąk siekierę, po chwili jednak zerwał się i począł zmykać w stronę lasu. Uśmiechy na twarzach robotników znikły i zamieniły się w przerażenie. Nagle, wymachując rękami i wskazując na uciekającego, zaczęli krzyczeć.
— Kapitan, kapitan! To był zły człowiek! to — chunchuz!
Zawołałem jednego z starostów chińskich, mających pod sobą pewną ilość robotników, i przez niego oznajmiłem, że jeżeli robotnicy nie wskażą mi chunchuzów, śród nich się kryjących, a ja o istnieniu ich się dowiem, wszyscy zostaną odesłani do tao-taja chińskiego, z żądaniem, aby ukarał ich bambusami.
— Ho! Ho! — obiecali zdradliwi Chińczycy, nisko mi się kłaniając.
Nie zmieniło to jednak ogólnej sytuacji i niebezpieczeństwo coraz bardziej zbliżało się ku mnie.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
DWA NAPADY.

Siedziałem w swoim wagonie i czytałem gazetę z opisem nowych niepowodzeń Rosji na froncie, gdy wszedł do mnie Łyświenko. Zasalutował i spytał: