Strona:Antoni Piotrowski - Józef Chełmoński. Wspomnienie.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jamtuse, Jamtuse! zawołał Staś i rzucił się do mnie.
Widzieliśmy się pierwszy raz a uściskaliśmy się, jakbyśmy się sto lat znali.
— Ja myślałem, że Jamtuse to jest stara, zatabaczona małpa, że ma ze trzysta lat — krzyczał i śmiał się Staś.
— Będziesz z nami koczował?
— Naturalnie, mot’, mot, mój (miało to znaczyć: mości dobrodzieju mój — tak mówił gdzieś marszałek Piątkowski, ojciec Henryka, a mówił to przez bursztyn olbrzymi od fajki).
— Gdzieś bywał?
— W Urdominie — mam rysunki.
— Pokaż!
Zobaczyliśmy cuda. Konie w ruchu, studyowane drobiazgowo typy Litwinów w szarych sukmanach i w trepach z drewnianemi podeszwami i pejzaże. Były to arcydzieła, rysowane twardym ołówkiem. Zachwyt nasz nie miał granic. Djabi, Szoj! Cholera! — powtarzały się co chwila.
Staś, który był wielki gaduła złotousty, zaczynał się niecierpliwić.
— No, chłopcy, pójdziemy gdzie »poleżyć«: (to znaczyło iść do cukierni).
— Idziemy leżyć — wrzasnął Józef — szoj!
I poszliśmy leżyć.
Spotkaliśmy na Krakowskiem Julka Maszyńskiego.
— Julek, Julek do… z temi Kunsthändlerami — krzyknął zdaleka Staś i padli sobie na środku trotoaru w objęcia.
Poszliśmy »leżyć« we czterech. Po wyjściu z jakiejś cukierenki, która nie istnieje, szliśmy parami. W pierwszej parze Józef ze Stasiem, w drugiej ja z Julkiem.
Julek rzekł do mnie:
— Widzisz Antek, ci dwaj, to orły, a my, to takie brodzące ptaki.
Powiedział prawdę, bo w naszych sercach nie było zawiści.


∗                                        ∗


Niesłychanie miły charakter Stasia Witkiewicza wpłynął bardzo na to, że nasza kolonia w hotelu Europejskim stała się miejscem błogosławionem. Niczem niezmącona harmonia, wesołość szczera i przyjaźń pewna. Największą rozkoszą dla każdego z nas było widzieć, że drugi robi rzecz dobrą, dobry obraz. Robota zaczynała się bez wielkich ceremonii od wczesnego rana.