Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie pola śniegowe były już za nami. Z prawdziwą ulgą chwytaliśmy się zwietrzałej turni łupkowej, pnąc się kocim sposobem po głazach, aby się dostać na wyższe, grubym piargiem zasłane piętro. Trawersując śniegi, oddaliliśmy się nieco z pod samego szczytu, tak że mieliśmy teraz nad sobą poszarpaną grań, wyciągniętą między dwiema przepaściami wprost ku południu. Wiatr nas owiał zimny, gdzieś od grindelwaldskich lodowców lecący, kiedyśmy wreszcie stanęli na grani. Stąd mieliśmy już tylko niespełna dwieście metrów wzwyż do przebycia. Droga była pewna, szło się wprawdzie, a raczej wspinało się po głazach wciąż nad przepaściami, ale twardy łupek, tworzący wązką, zębatą grań, dawał doskonałe oparcie dla rąk i nóg. W pół godziny mniej więcej byliśmy na szczycie; blizko trzy tysiące metrów nad powierzchnią morza, a dwa tysiące czterysta nad Brienzkiem jeziorem, któreśmy poprzedniego dnia opuścili. Było właśnie samo południe.
Pierś oddychała lekko czystem i rozrzedzonem powietrzem; nad głową rozciągało się pogodne, ciemno-błękitne niebo, żadną chmurką nie zamącone. Towarzysz mój i towarzyszka rozłożyli się na dobrze zasłużony odpoczynek na