Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/402

Ta strona została przepisana.

Tak powiedział wtedy Elijahu i już innym głosem: „Zjadłbym coś. Kawałek chleba.” Schował złom za koszulę. „Już nas tu nie ma, Dawid.” Poszli.
A Mordchaj tylko spojrzał na nich i już swoje wiedział; splunął za orczyki pomiędzy kopyta na bruk, a kiedy omnibus kołysząc się i trzęsąc — chór narzekań wewnątrz pudła nie ustawał — skręcił w Żelazną, Mordchaj, patrząc prosto przed siebie w ciemny wylot ulicy nad zataczającym się zaprzęgiem, między jednym a drugim szarpnięciem wodzy powiedział:
— Szmondaki z was — i chlasnął zad lewego. — Co teraz, szczeniakeria? — Chlasnął zad prawego, ale z uczuciem. — Co teraz? Ani rybka, ani pipka. Szmondaki!
Rękojeść bata wetknął pod kolano. Zdjął czapką wyjął z niej papierosa i uważnym ruchem założył na głowę. Długie, siwe włosy wymykały się spod lakierowanego daszka i drżało na nich sine światło zaciemnionej latarni.
— Posuń się trochę. Nie widzisz, że spadam — powiedział Elijahu i pchnął Dawida.
— Nie gryźć mi się tutaj, szczury, między sobą, dopóki jedziecie obaj na jednym wozie.
Zmierzchało, kiedy wrócili na podwórze. Gdzie był cały dzień? Wiedział, co teraz nastąpi. Jak mógł zapomnieć o tym. Dom pogrążony był w ciemności i stamtąd wydarł się ku niemu głos ojca. Czekał na pierwsze uderzenie i liczył szybko: „Osiemnaście razy dwa to jest trzydzieści sześć, osiemnaście razy dwa to jest...” Co mówił wspólnik Fajnera w południe? Że na łepek wypadnie po trzydzieści. Czego? Bał się, skulony czekał na cios i w mroku widział wątłą smugę rozproszonego światła, które wdarło się z wyso-