Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

źnica, a trzymając bat w jednej ręce, w drugiej zaś czapkę, meldował pokornie, że „cement przyjechał“ i prosił o jakąś kartkę, a spostrzegłszy szalony wybuch śmiechu, cofał się ostrożnie wstecz, robiąc przytem minę, jakby chciał nas podejrzywać o nagłą utratę zmysłów.
Widocznie Bogu ducha winien dostawca kolejowy, wziął nas za inżynierów obozujących przy trasie, i przyszedł zgłosić dostawę.
A więc z robotników rolnych, wędrownych kramarzy, z włóczących się po coś po świecie norwegskich oficerów, zaawansowaliśmy teraz na inżynierów kolejowych.
Humor więc zapanował od razu znakomity i dzień zaczął się dobrze.
Pomimo jednak bardzo wczesnego śniadania, nie ruszyliśmy przecież zaraz w drogę, tak nam tu dobrze było w tym cudnym zakątku nad Vissó. Niebo było bez chmur, więc zapowiadał się upał, co wobec naszego obciążenia nie było wcale rzeczą ponętną, ale lepsze to było niż deszcz. Dopiero o godzinie szóstej rozległ się sygnał do pochodu.
Szybko minęliśmy rozległą, dobrze zabudowaną wieś Mojszin, aby następnie po przejściu sporego kawałka wystawionego na upał gościńca, mając wciąż przed sobą potężną bryłę Petrosula, zboczyć na po-

126