Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby była rada z tego, że tyle razy uniknąwszy przygód, teraz dopiero ulegniemy wreszcie.
...„Z uścisków błot i mokradeł nikt nie wychodzi“, szeptał las, zapadając w noc coraz bardziej.
Ruszyłem naprzód obchodząc ostrożnie złowrogą kałużę, a za mną ciągnął się cichy i poważny, silnie zbity łańcuch towarzyszy, wstępujących wedle rozkazu ściśle w ślady poprzedników.
Wtem zagrodził nam drogę na kilka metrów wysoki zwał drzew, niby rzuconych tutaj w dzikim gniewie przez kogoś. Grunt stawał się coraz bardziej grzązki, a z pod zwalonych pni słychać było szum wody.
Natrafiliśmy w dodatku na potok.
Lecz gdzie dalszy ciąg chodnika, przecież miał zawieść nas aż do gościńca?!
...Most... most, poczęto wołać za mną. Rzeczywiście na skraju zwału, mało się od niego różniąc, był most podniesiony w górę na jakie trzy metry, skęcony w śróbę, lecz widocznie starannie spojone belki nie puściły.
Co za siłę i wściekłość musiał mieć ten, który tak buszował po lesie.
Wchodzimy nań ostrożnie i trzymając się kurczowo belek, stajemy niebawem na drugim brzegu potoku. Lecz tu nowy kłopot. — Wezbrane wody

163