Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

drogę przeszło trzydziestu kilometrów, już wciąż gościńcem, do bukowińskiego zdrojowiska: Dorna-Watra. Pomimo dzień przedtem zrobionego marszu, prawie że nie było znać zmęczenia u drużyny.
I niechaj to potrafi kto inny, w czyich dziejach nie ma Berezyny, Wawru, Ostrołęki!!...
Jeszcze było daleko do wieczora, gdy w eleganckim o światowej sławie miejscu kąpielowem zjawiła się banda oberwańców, wybijając głośny takt kutymi butami po asfaltowym chodniku. Obiad wypadł nam w prawdziwej restauracyi, przy prawdziwym obrusem nakrytym stole.
Z kwaterą jednak był kłopot wobec pełnego właśnie zezonu, to też bezpośrednio po obiedzie podjęto zaraz o nią starania przy pomocy restauracyjnego kelnera, który jako pochodzący z Przemyśla, uważał nas za pomoc potrzebujących „krajanów“ i przypadkowo spotkanego żandarma, który znów ze względów „służbowych“ chciał gdzieś zakwaterować napotkanych włóczęgów. Jednakowoż zarząd gminy, dokąd udała się nasza drużyna w komplecie w towarzystwie licznych, jak zwykle, gapiów, okazał się zupełnie bezradnym, a nawet dorywcza narada „panów radnych“, odbyta w sieniach magistratu, nie doprowadziła wobec braku miejsca do żadnych wyników. Byliśmy już zdecy-

171