Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/350

Ta strona została uwierzytelniona.

dał) nie zdurza, a dzieci tymczasem rosną i wołają: a to jeść! a to ubranie daj stary, a to potrzeba mi do szkoły!...
Taka jest kolej rzeczy ludzkich, to przecież panu wiadomo; ale u nas ludzie o to nic a nic nie dbają. Młody myśli, że zawsze będzie młody i że żonę, z przeproszeniem, będzie miał młodą i bębna, któremu majteczek nawet nie potrzeba. Nie troszczy się więc o jutro, a jeżeli spotka jakiego szpakowatego i łysego w nędzy, mówi: eh! to nic!... i znowu żyje z dnia na dzień — Maciek zarobił, Maciek zjadł.
Że się tam ci nie frasują o jutro, którzy kamienice mają, to mi wcale nie jest dziwnem, bo oni są od tego, żeby się za nich kamienice frasowały. Ale z naszym bratem, który żyje z dziesięciu palców i trochy głowy, to bywa wcale źle i na starość choć rękę wyciągaj. A przecie pan wiesz kto jest naszym bratem?... Rozumie się, że każdy urzędnik prywatny, oficyalista, a choćby nawet i prosty robotnik.
Otóż, chciałbym ja dla dobra właśnie tego charłactwa, wymyślić jedną rzecz: kasę emerytalną, do którejby każdy z nich, póki młody, odkładał jakiś procencik od swej pensyjki, a na starość — wychuchał sobie jakiś kapitaliczek, choćby na założenie sklepiku ze śledziami. Zawszeć to lepsze, aniżeli żebrać lub grać na katarynce.
Wiem ja, że każdy z nich chętnieby na ten cel odkładał coś ze swego dochodziku, tego jednak nie dosyć. Trzeba jeszcze, ażeby panowie pracodawcy dali temu początek, choćby tylko przez