Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/110

Ta strona została przepisana.

łem, że będą potrzebne. Co gorsza, buty, które już od trzech dni ratowałem reparacyą wystarczającą nie więcéj jak na parę godzin, przepuszczały do moich nóg wodę, błoto, lub mieszaninę drobnego żwiru i śniegu — stosownie do okoliczności.
— Szczepan naprawi, rzekł mój Józek, gdym się zaczął użalać.
Trzeba więc było oddać but Szczepanowi a samemu boso siedziéć bezczynnie na kamieniu pod wpływem śniegu. Nie należało to do największych przyjemności mojéj wędrówki i nie wiele wreszcie butom pomogło, bo w pół godziny potém już się zdarł sznurek ściągający podeszwę z przyszwą; nauczyło mnie to jednak jednego zjawiska fizyologicznego, a mianowicie, że nawet w takich okolicznościach nie podobna się w Tatrach zaziębić.
Weszliśmy na strome rumowisko dużych głazów. Zaprowadziło nas ono na piargi uwieńczone płatem śniegu, który zamykał wejście przesmyka, bramę, którą mieliśmy wtargnąć do nieznanéj doliny.
Śniég był nadzwyczaj stromy, tak że ani podobieństwo było myśléć o wdzieraniu się po jego stoku. Przytém zaczął już topniéć, a więc skonsolidował się, stężał, nie dozwalał stóp wgłębić.
— Trzeba rąbać stopaje (stopnie), rzekł jeden z górali.
— I zabawić przytém godzinę... Lepiéj iść po ścianie.
— A czy my muchy?