Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

Obojętnie, bez pośpiechu spakował w węzełek posegregowane narzędzia. Nie oglądając się na nikogo, począł ściągać powoli robocze ubranie i zawinął je starannie w papier.
W sekretarjacie przy obliczeniu żetonów okazało się, że skradziono mu mikrometr.
Nieomylna transmisja administracji fabrycznej przerzuciła go do biura kontroli.
W biurze, łysy, zezowaty kancelista oświadczył Pierrowi lakonicznie, że fabryka za zgubiony mikrometr potrąca mu czterdzieści franków. Resztę wybrał przedwczoraj jako zaliczkę. Nie należało mu się nic.
Pierre w milczeniu zgarnął ułożone symetrycznie, zatłuszczone świadectwa. Wiedział dobrze: aby nie dawać zredukowanym robotnikom prawa do zasiłku dla bezrobotnych, fabryka w porozumieniu z rządem odmawiała umieszczenia na świadectwie adnotacji „zwolniony z powodu braku pracy“. Przez chwilę chciał mimo wszystko spróbować, poprosić. Spojrzał na błyszczącą, złą łysinę nastroszonego skryby, na dwóch drabów z policji fabrycznej, odwróconych do niego tyłem, nibyto zajętych rozmową... Zrozumiał, że na nic się to nie zda.
Ciężkim krokiem wyszedł z kancelarji.
Przy bramie odebrano mu przepustkę i zrewidowano zawartość zawiniątka.
Znalazłszy się na ulicy, Pierre długo stał nieporadnie, rozmyślając, dokądby tu się udać. Tłusty granatowy policjant o twarzy buldoga, z wyczyszczonym numerkiem na obroży, warknął mu nad uchem, że zatrzymywać się w tem miejscu nie wolno.
Postanowił obejść kilka fabryk. Zewsząd jednak, dokądkolwiek się zgłaszał, odprawiano go z niczym. Wszędzie panował kryzys. Fabryki pracowały po kilka dni w tygodniu. Personel zmniejszano. O przyjmowaniu nowych robotników nie mogło być mowy.