Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz, nie płacz. Pokrzep się.
Zjadł, łakomie oblizując palce. Przycupnął w kącie, zamyślił się. Znowu bili go. I jutro na pewno będą. Biali, nic dziwnego — wrogowie. A ten brzuchaty? Z ubrania widać, że to bogacz. I on — z tamtymi. Służy przed nimi na dwóch łapkach. A więc to też wróg. Prawdę mówił Czao-Lin. Nietylko biali. I swoi. Cesarz, mandaryni, bogacze — wszyscy zmówili się razem. Uciskają. Nie pozwalają żyć. Wszyscy na nich się skarżą... Tamci, biali, wymyślili podobno maszyny do zabijania. Kiedy wyrośnie, wróci na takiej maszynie — tych, w wyszywanych chałatach, trzeba będzie wytępić przedewszystkiem.
Usnął z zaciśniętemi piąstkami.
Nazajutrz rano wyciągnięto go z komórki i poniesiono raz jeszcze na górę. Próbował stawiać opór. Nie pomogło. W sali sterczał już brzuchaty. Tym razem nie groził. Fałszywie szczerząc zęby, zaczął wypytywać:
— Gdzie ojciec?
— Niema ojca, umarł.
— A matka?
— Też niema.
— A krewnych masz?
— Nie mam.
— U kogo mieszkasz?
— U nikogo.
Powtórzył po cudzoziemsku białemu. Długo naradzali się, kiwając głowami. P’an podejrzliwie zerkał w stronę służących, czy nie niosą czasem wczorajszej trzciny. Nie przynieśli.
Natrajkotawszy się dosyta z białym, brzuchaty zwrócił się do P’ana po chińsku:
— Właściwie, należałoby cię, jako złodzieja, oddać policji, żeby, jak złodziejowi, założyli ci na szyję „kang“. Ale biały pan, to miłosierny pan. Biały pan lituje się nad sierotami. Wiele bezdomnych chińskich sierot poumieszczał już w do-