Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy aby czasem Lingslay nie zmówił się z żydami, że wyjedzie z nimi sam, pozostawiając nas w Paryżu? Czy zauważyliście, panowie, jego zmieszanie, gdy się dowiedział, że u wszystkich nas byli dzisiaj delegaci żydowscy?
— Tak, mojem zdaniem, należy Lingslaya mieć na oku. Niewątpliwie coś się w tem kryje. Sam Lingslay jest z pochodzenia Żydem. Byłoby niezmiernie głupio, gdyby się nagle okazało, że wystrychnięci zostaliśmy na dudków, i że przegapiliśmy taką wyjątkową okazję.
— Możecie panowie być spokojni — rozległ się z kąta dostojny głos mistera Ramsaya Marlingtona. — Dzięki temu, że mister Dawid i ja pracujemy oddawna w pokrewnych gałęziach przemysłu, detektyw mój starym zwyczajem nie odstępuje go ani na krok. O każdem jego posunięciu będziemy dokładnie poinformowani i w chwili właściwej zawsze będziemy mogli interwenjować. Tymczasem szykujmy się do odjazdu, aby nie dać się zaskoczyć wypadkom.
Niestety, mister Dawid nie słyszał tej ciekawej rozmowy. Był już na ulicy i, odszukawszy w sznurze samochodów swego Rolls-Royce’a, opuścił się na miękkie poduszki i burknął, jak zawsze:
— Pola Elizejskie!...
Z nad kierownicy odwróciła się ku niemu nieznajoma twarz szofera.
Mister Dawid Lingslay w pierwszej chwili pomyślał, że przez pomyłkę wsiadł nie do swego auta, spojrzał na wyszyty na poduszkach swój monogram, chciał spytać, lecz nie spytał. Jako solista zwarjowanej rewji, przywykł już do ustawicznych zmian, których dokonywała codziennie w obsadzie zahukanych statystów narwana reżyserka — śmierć.
Suchym, metalicznym głosem powtórzył dokładny adres.
Szofer skłonił się w milczeniu. Auto ruszyło.
Odchodzący dzień, jak modelarz, nie mogący się doczekać śmierci zbyt powoli konającego chorego, oblepił twarz