Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

Armaty biły ciągle, choć już słabiej i rzadziej.
Rzeka w tem miejscu zwężała się widocznie i padające na nią z brzegów światła wycinały w fantastyczne ząbki jej jednolity czarny galon. Kanonada zwolna zaczynała ucichać. Jeszcze jeden, jeszcze dwa ostatnie wystrzały, jak spóźnione oklaski — i gruba kurtyna ciszy zapadła bezpowrotnie.
Towarzysz Laval wstrzymał dech w piersiach i całem ciałem w napięciu oczekiwania naległ na burtę, jakby pragnął osłonić przykrótkiemi skrzydłami rąk, jak kura — niesforne pisklę, hałaśliwy, zziajany holownik.
Stopniowo światła na brzegu poczęły rzednąć, wyskakując jeszcze pojedyńczo, to tu, to tam, i spłoszone uciekały wtył, jak błędne ogniki. Jeszcze trzy, cztery ostatnie semafory, i statek wjechał w czarną wyrwę nocy.
Długi czas jechali w zupełnych ciemnościach, ciężkiemi ciosami śruby odmierzając przestrzeń. Wreszcie towarzysz Laval zapalił papierosa i zaciągnął się nim łapczywie. Przy migotliwem świetle zapałki spojrzał na zegarek: pięć minut po pierwszej.
Laval nachylił się nad tubą:
— Wszyscy na pokład! — zakomenderował donośnie.
W jednej chwili pokład zaroił się od kilkunastu rosłych postaci.
— Możecie zapalić, towarzysze. Zaraz dojeżdżamy. Ustawić na pokładzie reflektory! Mniejszy możecie zaświecić. A teraz — uwaga! Na lewym brzegu powinna tu gdzieś wpobliżu być przystań i kilka galarów. Kto zobaczy pierwszy, — niech da znać. Boję się, czyśmy już nie przejechali. Jest tu towarzysz Monsignac? Wyście służyli, towarzyszu, w lekkiej marynarce? Umiecie dobrze drapać się po linach? Dobra. Będziecie mi potrzebni.
— Galar! Jest galar! Są dwa, trzy, cztery galary! — zabrzmiało naraz kilka głosów. — Jest i przystań!
— Stop!