Strona:Cecylia Niewiadomska - Bez przewodnika.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc gińmy, bracie — rzekł zmienionym głosem. — Przebacz mi, to przeze mnie.
Tadzio wybuchnął płaczem i rzucił się bratu na szyję.
— Nie, nie! — zawołał — nie możemy zginąć! Bóg jest dobry, jest miłosierny. Nie chodzi mi o siebie, ale mama, Zosia, ojciec nasz drogi! Nie, Bóg nie pozwoli. Napij się wina, to cię rozgrzeje, skaczmy, ruszajmy się; a potem noc krótka, zaświta może słońce. Nie zginiemy, Janku, nie, nie zginiemy, Pan Bóg nie pozwoli! Co to?
Krzyknął nagle i chwycił mocno rękę brata. — Co to? — powtórzył, ukazując w dali blask jakiś niewyraźny, czerwony i mglisty, niby ogień czy światło. Janek ujrzał je także.
— Bóg miłosierny — szepnął drżącemi ustami.
Światło jednak szczególne przybierało kształty: znikało, gasło, wybuchało znowu, strzelało, słało się po ziemi i niby uciekało. Szli teraz wytrwale, a ono wciąż daleko.
Nakoniec wyraźnie widać postacie ludzkie: ogień się pali na ziemi, a ludzie wkoło dziwne wyprawiają skoki. Jeden przystanął, ujął się pod boki i huknął góralskim śpiewem, w którym trudno rozróżnić słowa:

Uczyła mnie matka śpiewać i tańcować,
A ojciec mnie uczył wziąć i dobrze schować, hu, ha!

— Rozbójnicy! — szepnął Tadzio.
Ale Janek potrząsnął głową. Górali dwóch