Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

rozsądek brał górę nad zazdrością. Poeta kładł się znowu, dygotał i kaszlał.
— Nędznicy! — wołał — każą mi pisać sonety, na taki mróz, a nie dadzą na węgle!
Wiatr zadął w kominie, zachichotał, jak stara wiedźma.
Poeta, po długiem wahaniu, z bólem serca wyjął z pod łóżka polano, porąbał je na drobne kawałki i rzucił na tlące węgle. Buchnął płomień. Bellincioni przykucnął na ziemi i wyciągnął skostniałe ręce, grzał je przy ogniu, ostatnim przyjacielu samotnych poetów.
— Psie życie! — A dlaczego? Czyżem ja gorszy od innych? — myślał, kiwając smutno łysą głową.
Wtem zastukano do drzwi, na dole. Zaspany głos odpowiedział przekleństwem. Jedyna służąca poety, kłótliwa baba, podniosła się z nędznego posłania i klapiąc drewnianemi pantoflami, szła otwierać spóźnionym gościom.
— Kogo tam dyabli niosą! — zawołał Bellincioni — Zapewne Żyd Samuel przychodzi upominać się o procenta. Że też nie dadzą człowiekowi spokoju, nawet w nocy.
Stara służąca wpuściła kogoś do domu. Schody trzeszczały pod stopami. Wreszcie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła kobieta owinięta w kosztowną szubę, z twarzą ukrytą pod maską.
Bellincioni zerwał się, podał jedyne krzesło i pełen galanteryi, rzekł:
— Cóż za geniusz zawiódł tak dostojną damę w moje skromne progi?
— Zapewne obstalunek — myślał — każą mi pisać madrygał miłosny.
Podbiegł do komina i, wspaniałomyślnie, rzucił weń ostatnie polano.
Dama zdjęła maskę.
— To ja, Bernardo — rzekła.
Poeta cofnął się i zachwiał na nogach.
— Jezus, Marya! — szepnął, wytrzeszczając oczy — Wasza Książęca Mość we własnej osobie!..