Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 7.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Achilles.  Nie.
Nestor  (do Agam.). Nie, królu.
Agamemn.  Tem lepiej. (Wychodzą: Agamemnon i Nestor).
Achilles.  Dzień dobry! dzień dobry!
Menelaus.  Jak się masz? jak się masz? (Wychodzi).
Achilles.  Co? i ten rogal mną gardzi?
Ajax.  Co tam nowego, Patroklu?
Achilles.  Dzień dobry, Ajaxie.
Ajax.  Hę?
Achilles.  Dzień dobry.
Ajax.  Dzień dobry dziś i dzień dobry jutro. (Wychodzi).
Achilles.  Co się to znaczy? Nie znają Achilla?
Patroklus.  Skąd ta oziębłość? Zwyczajem ich było
Zginać kolana, zdala już uśmiechy,
Jak pośredników, słać Achillesowi,
Z taką do niego zbliżać się pokorą,
Z jaką do świętych zbliża się ołtarzy.
Achilles.  Czy do ubóstwa w tych czasach przyszedłem?
Wiem, że z fortuną rozbratana wielkość
Przychodzi także z ludźmi do rozbratu.
Czem jest, upadły równie jasno czyta
W spojrzeniach ludzi jak w upadku własnym.
Człowiek, to motyl: skrzydła swe pierzyste
Letniemu tylko pokazuje słońcu.
Żaden tu człowiek w swej ludzkiej godności
Czci nie odbiera; ludzie czczą honory,
Które istoty jego nie są treścią,
Urzędy, skarby, albo królów łaskę,
Choć je przypadek równie często daje
Jak i zasługa; ślizka to podstawa,
Ledwo upadnie, ciągnie też za sobą
Opartą na niej miłość równie ślizką:
Co żyło razem, razem też umiera.
Ale dziś ze mną tak źle jeszcze nie jest;
Fortuna jeszcze mą jest przyjaciółką;
Co posiadałem, w pełni dziś posiadam,
Oprócz pochlebnych ludzi tych uśmiechów.
Rzekłbyś, że nagle odkryli coś we mnie,