Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/167

Ta strona została przepisana.



Ben-Auda.

Następnego poranku o wschodzie słońca, po przebyciu wbród rzeki Kus, na któréj prawym brzegu Jeży Alkazar, wjechaliśmy znowu na równinę kwiecistą, falistą, a tak rozległą, iż krańców jéj widać nie było. Eskorta rozproszyła się po wielkiéj przestrzeni, tworząc liczne gromadki, z których każda wyglądała jak mały orszak sułtana. Malarze uwijali się na koniach po polu przystając tu i owdzie, aby w swych albumach kreślić szkice jeźdźców i zwierząt. Reszta towarzystwa, składającego poselstwo, rozmawiała o najściu Gotów, o handlu, o niedźwiadkach, o filozofii, a rozmowie téj przysłuchiwała się pilnie gromadka sług jadących za nami. Civo zwracał szczególniejszą uwagę na wszystko co się odnosiło do filozofii. Hameda, przeciwnie, zajmowało to tylko co mówił pan jego, pan Pacxot, przyjaciel Posła, który właśnie opowiadał o jakiémś polowaniu na dziki, w którém o mało życia nie postradał. Ten Hamed, po Selamie, był osobistością najbardziéj wybitną w całém gronie sług, żołniérzy i masztalerzy. Był to arab blisko trzydziestoletni, olbrzymiego wzrostu, śniady, muskularny, silny