Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/170

Ta strona została przepisana.

bez obuwia, napół nadzy, a stanąwszy u celu.. znowu puszczają się w podróż! I to za lichą zapłatę kilku franków!


Prawie na połowie drogi pomiędzy Alkazarem a miejscem, w którém dziś mieliśmy stanąć obozem, grunt stopniowo zaczął się podnosić i powoli, prawie tego nie spostrzegając, wjechaliśmy na wyżynę, za którą, przed nami rozścielała się inna, olbrzymia równina, pokryta na wielkich obszarach żółtymi, czerwonymi i białymi kwiatami, co jéj nadawało podobieństwo do śnieżnego kobierca w purpurowe i złociste pasy.
Po téj równinie pędziło na nasze spotkanie dwustu jeźdźców ze strzelbami; na czele ich była jakaś postać całkiem biała, którą Mohamed Ducali poznawszy z daleka zawołał:
— To gubernator Ben-Auda!
Przybyliśmy na granicę prowincyi Sefian, zwanej również Ben-Auda od imienia jéj gubernatora, które, w dosłowném tłumaczeniu, znaczy Syn klaczy. Było to tosamo imię, które jeszcze w Tangierze tak silnie wraziło mi się w pamięć.
Spuściliśmy się na równinę; dwustu konnych z Sefianu uszykowało się w jeden szereg, tuż obok trzystu jeźdźców z Laracze i gubernator Ben-Auda przedstawił się naszemu Posłowi.
Gdybym żył sto lat nawet, nie zapomnę nigdy téj twarzy. Był to starzec chudy, o wejrzeniu ponu-