Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/221

Ta strona została przepisana.

W pół godziny potém spotkaliśmy drugi oddział, z czerwoną chorągwią, który połączył się z piérwszym i na czele którego jechał stary kaid. W miarę tego jak posuwaliśmy się naprzód, inne, coraz nowe gromadki, składające się z czterech, ośmiu, piętnastu ludzi konnych, każda ze swoją chorągwią, przyłączały się do nas, zwiększając eskortę.
Kiedy już eskorta cała się zebrała, rozpoczęły się zwykłe harce i strzały.
Poznać było można odrazu, iż to jest wojsko regularne; żołnierze skupiali się i rozpraszali z większym porządkiem niż ci wszyscy, których widzieliśmy dotychczas. I zabawę z prochem wykonywali nieco inaczéj. Jeden z nich, popuściwszy cugle, mknął naprzód jak strzała; drugi, widząc to, pędził za nim co koń wyskoczy; gonitwa taka trwała przez chwilę; nagle ów piérwszy stawał na strzemionach, obracał się wtył całą górną częścią ciała i strzelał, mierząc prosto w pierś tego, który go ścigał; ścigający w téj saméj chwili dawał ognia do niego, tak iż gdyby kulami strzelali do siebie, obaj jednocześnie pospadaliby z siodeł bez ducha. Pod jednym z nich, gdy w cwał pędził, koń nagle upadł; wyrzucony z siodła jeździec przeleciał ponad głową konia i padł o kilkanaście kroków przed nim; a nam się zdawało przez chwilę że się zabił na miejscu. On wszakże, w mgnieniu oka, zerwał się na równe nogi, dosiadł swego rumaka i porwawszy za strzelbę, z większym jeszcze szałem niż dotąd zaczął strzelać raz po raz. Każdy coś krzyczał, każdy coś wołał; słyszeliśmy do koła: Strzeżcie