Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/459

Ta strona została przepisana.




∗             ∗

Byłto dzień najbardziéj gorący z całéj podróży.
Spróbuję dać czytelnikom chociaż słabe pojęcie o naszych męczarniach, i dlatego proszę ich najprzód, aby przygotowali swe serca do przejęcia się uczuciem głębokiéj litości.
Pot z czoła ocieram i chwytam za pióro.
O dziesiątej zrana, kiedy ja i moi trzéj towarzysze schroniliśmy się do naszego namiotu, termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie w cieniu. Z początku wiedliśmy ożywioną rozmowę, ale po upływie godziny każdy z nas zaczął doznawać pewnéj trudności w kończeniu tego co mówić rozpoczął, i z dłuższych okresów przeszliśmy do zdań urywanych, najprostszych! Potém czując, iż trudno już nam w jednę całość połączyć rzeczownik, przymiotnik i słowo, daliśmy za wygranę rozmowie i usiłowaliśmy zasnąć. Niestety, napróżno! Pościel gorąca, muchy, pragnienie, jakiś dziwny niepokój, nie dały nam zmrużyć oka.