Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/482

Ta strona została przepisana.




∗             ∗

Tymczasem dopędzaliśmy, co każde sto kroków mniéj więcéj, dwa lub trzy muły obciążone pakunkami żołniérzy na koniach, posługaczy pieszych, małe szczątki karawany, która rozciągnęła się na tak wielkiéj przestrzeni, iż od początku jéj aż do końca była cała godzina drogi.
Pomiędzy żołnierzami spostrzegłem kilku z Laracze, obdartych, z chustką przewiązaną do koła głowy i ze strzelbą zardzewiałą w ręku; a pomiędzy sługami jakichś chłopców dwunasto i piętnastoletnich, których nigdy przedtém nie widziałem, i którzy, jak mi powiedziano, pouciekali z Mekinez i z Karia el-Abbassi i przyłączyli się do karawany tak jak stali, nie mając nic oprócz koszuli na grzbiecie, aby udać się do Tangiem, miasta ucywilizowanego, i szukać tam szczęścia, wypraszając tym czasem jałmużnę od żołniérzy. W