Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 01.pdf/54

Ta strona została uwierzytelniona.

rek. Była godzina siódma. Słońce weszło przed jakiemiś dwiema godzinami. Said konno mógł przez ten czas przebyć jakieś dwadzieścia kilometrów, on zaś przebędzie tę przestrzeń samochodem w kwadrans.
Nie namyślając się też długo, zwrócił się do Henryka, mówiąc:
— Pędź jaknajprędzej do karawany i sprowadź tu samochód. Udamy się na miejsce katastrofy... może uda się nam uratować Stanisława. A nie zapomnij zabrać z sobą paru ślusarzy i narzędzia... mogą się nam okazać potrzebne. Spiesz się, na miłość Boską, spiesz się...
Henryk momentalnie wskoczył na siodło, i nie upłynęło nawet dziesięciu minut, gdy przed stację zatoczył się samochód, gotów do drogi.
Zajęli w nim miejsca; nawet i Said, dygocąc coprawda z przerażenia na widok nieznanej maszyny, zasiadł przy Czesławie, wskazując drogę.
Samochód mknął naprzód całą siłą motoru, to też nie upłynął nawet i kwandrans, gdy oczom ich ukazał się straszliwy widok...
Na zboczu nasypu kolejowego leżały rozrzucone szczątki rozbitego pociągu, objęte płomieniem. Około nich uwijała się gromada ludzi, wydobywając paki z towarem, ratując służbę pociągową.
W jednym z nich Czesław ku wielkiej swej radości poznał Stanisława.