Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 01.pdf/75

Ta strona została uwierzytelniona.

chowały wyraz ponurego gniewu, a wyszczerzone zęby zdawały się grozić śmiałkowi, który odważyłby się podejść zbyt blisko.
— Stary już, — zauważył Stefan, — samotnik… Nic dziwnego też, że napadł na nas… O ile czytałem, to tylko lwy stare, krążące pojedyńczo, mają w sobie tyle odwagi. Młodsze, a zwłaszcza nie same, są znacznie tchórzliwsze.
— Trzeba go będzie zabrać na pamiątkę, — rzekł Czesław, — skórę ma ładną. Będzie z niej piękny dar dla dziadka Erazma.
Przy pomocy Stefana i Saida martwego lwa władowali na samochód i pomknęli dalej, do widniejących w oddali palm oazy.
Lecz nie na tem był koniec przygód ich dnia tego.
Do oazy dotarli wkrótce, i wjechawszy tam, w cień rozłożystych, wachlarzowatych palm, zatrzymali samochód, i wysiadłszy z niego, szukać poczęli sączącego się wśród piasku źródełka, by ugasić pragnienie, które ich dręczyć poczynało.
Naraz do uszu Czesława dobiegł głos jakiś… głos jakby wzywający pomocy… jakby kwilenie jakieś…
Zatrzymał towarzyszów i zaczął nasłuchiwać. Głos ten powtórzył się znowu.
— To tam… tam… — rzekł, wskazując kierunek, — biegnijmy… Może potrzebną jest tam pomoc nasza.
I nie namyślając się długo, porwany pierwszym impulsem, pobiegł w tamtą stronę, a za nim Stefan i Said.