Strona:Edmund Jezierski - Ze świata czarów.pdf/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy orszak cały zbliżył się do wejścia do lochów, wystąpiło z niego dwóch pachołków z oskardami i silnemi uderzeniami rozszerzyli otwór, poczem, rzuciwszy oskardy na ziemię, czemprędzej pobiegli ukryć się w tłumie, by ujść zabójczego spojrzenia bazyliszka.
Przeżegnał raz jeszcze kapłan odważnego Szlązaka, i ten, błyszcząc w słońcu w swej zbroi i trzymając w ręku świecę płonącą, śmiało zeszedł w głąb podziemi.
Trwożnie nasłuchiwali mieszczanie, czy nie ozwie się w głębi krzyk rozpaczny o pomoc; cisza zapanowała taka, że można było słyszeć bicia serc.
Upłynął tak długi kęs czasu i już wszyscy wątpić poczęli w powrót Taurera, gdy naraz w głębi lochów rozległ się krzyk, krzyk straszny, przejmujący aż do głębi.
Zakołysał się tłum i pędem począł uciekać, kryjąc się po bramach i mieszkaniach. Na placu pozostał tylko marszałek, kapłan i architekt.
Przeżegnali się oni pobożnie, marszałek i architekt ujęli za miecze, kapłan zaś począł odmawiać modlitwy za konających.
Zaczęło się znów oczekiwanie, męczące, niepewne; chwile zdawały się godzinami, godziny — wiekami.