Strona:Eliza Orzeszkowa - Czarownica.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy widocznem się stało dla wszystkich, że on już o Pietrusi ani myśli.
— Z innem sercem, z innemi myślami powrócił — powiadano.
Przez dwa tygodnie Michał nie widział Pietrusi, ani starał się ją zobaczyć. Roboty miał w domu niemało. Swego dzierżawcę z chaty wyprawił i zamierzał porządnie rękawy zawinąć do pracy, nie tylko rolnej, ale i kowalskiej. W parę tygodni dopiero po swym powrocie, w gorący wieczór letni, poszedł sobie drogą het daleko, pomiędzy szerokie błonia i zaszedł aż za brzozowy lasek, za którym leżał duży szmat pola, okrytego zbożem. Właśnie zboże żąć zaczęto. Kilkanaście żniwiarek pochylało się nad złocistą falą. Michał stanął u skraju lasku i patrzył na jedną z robotnic, która wielki snop żyta dorzuciła do mendla i znowu żąć zaczęła.
Była to Pietrusia. Jakkolwiek schylona, dobrze widziała, że on tam stoi; nie odezwała się jednak ani słówkiem i głowy nie podniosła. Pierwszy Michałek odezwał się:
— Dobry wieczór, Pietrusiu!
Wtedy dziewczyna wyprostowała się, ręce z sierpem na spódnicę opuściła i rzekła:
— Dobry wieczór!
Ale nie patrzyła na niego. Michał przemówił znowu:
— Czy to tak Pietrusia przywitać się ze mną powinna?
— Kiedy kto ze mną nie wita się, to i ja witać się nie mam potrzeby.
Czas był skwarny, i gęste krople potu świeciły na ogorzałem czole i policzkach Pietrusi, jak mak czerwonych.
— Cóż, — zaczął znowu Michał, — pracujesz jak ten wół w jarzmie?
— Jak wół.
— U obcych ludzi?
— U obcych.