Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/176

Ta strona została przepisana.

kobietę omglonemi oczami. — W istocie, przypominam sobie, wymówiła po chwili z trudnością.
— Przepraszam panią, że jestem tak śmiała i zaczepiam panią na ulicy, ciągnęła dalej Klara, ale pani byłaś dla mnie kiedyś tak dobrą i grzeczną... miałaś taką śliczną, malutką córeczkę... czy córeczka pani...
Zawahała się z dokończeniem pytania, ale Marta myśl jej odgadła.
— Dziecko moje, rzekła, żyje...
Ostatni ten wyraz wyrwał się z ust jej mimowoli zapewne, bo szybko i niewyraźnie, zadźwięczała w nim jednak gorycz taka, jakiej dotąd w głosie jej nie było nigdy. Klara milczała chwilę, jakby namyślając się, potem rzekła:
— Słyszałam o śmierci pana Świckiego i zaraz pomyślałam, jak też to pani da sobie radę na świecie... a jeszcze z dzieckiem. Ucieszyłam się bardzo, zobaczywszy panią przechodzącą do naszego magazynu i myślałam, że pani pracować z nami będzie. To byłoby bardzo dobrze, bo pani N. jest dobrą, i płaci nieźle... panna Bronisława tylko trochę kapryśna i czasem fonfry stroi, ale kiedy człowiek biedny, to musi przecież znieść czasem cokolwiek... byle robota była. To też było mi przykro, bardzo przykro, jak posłyszałam, że