Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

głosy grzmią jak gromy, dla których ludy mnogie są materjałem, z którego urabiają treść następnych wieków, a korony cackiem leciuchnem, spoczywającem wedle ich woli, na głowach uświęconych lub w prochu i pyle... Mówiąc tak, Dembieliński puszczał wodze zapałowi, który go porywał. Znajdował się on widocznie w jednej z tych chwil, w których niepodobna mu było zamknąć w sobie myśli i uczuć wyrywających się na zewnątrz; albo też może człowieka, który go słuchał, uważał za coś tak nizkiego i małego, iż wypowiadając przed nim myśli te i uczucia wybrażał sobie, że nie wypowiada ich przed nikim. Zimny i suchy, a może przygnębiony nieco w początku rozmowy, unosił się stopniowo, prostował kształtną i prawdziwie męzką swą postać; oczy jego mieniły się tysiącem przebiegających w nich świateł, podniesione czoło blade lecz gładkie, w tej chwili, jak płyta czystego marmuru, zdawało się wyzywać do walki ten arsenał mieszczący w sobie postrach świata, o jakim mówił. Suszyc słuchał go z razu ze zwykłym swym uśmiechem na ustach, z zimną twarzą i obojętnem, choć zawsze uważnem spojrzeniem. Po chwili jednak rysy jego zmieniły się nieco, brwi mu zadrżały, powieki w dół opadły i pokryły źrenice, w których zamglił się wyraz jakiegoś przemocą wpychanego wewnątrz żalu, jakiejś goryczy obudzonej może w głębi tego przedwcześnie posta-