Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.
—   145   —

swej siły zdobywcze stopy puszczał na śliskie, szkliste przestrzenie, stawiał je nad ciemnemi otworami przepaści. Nakoniec stanął u szczytu góry. Stanął, zdjął z głowy czapkę i ukłonił się nią dokoła. — Pozdrawiam cię pani naturo! — rzekł, — niewierny twój wielbiciel przy był do ciebie w odwiedziny. Kiedyś kochałem cię... kiedyś... dawno...
Ostatnieto były żartobliwe słowa, jakie wyrzekł w tej chwili; zwiała mu je z ust fala gorącego, niezwyciężonego wzruszenia. Pierwszyto raz od lat bardzo wielu znalazł się on sam na sam z dziką, samotną, szeroką naturą. Gdyby natura ta była w porze kwitnięcia, w porze barw, śpiewów i woni pieszczących zmysły, w porze najchętniej opiewanej przez poetów, widok jej sprowadziłby mu może na usta uśmiech niedowierzania, a do umysłu tę siłę odporną, z jaką człowiek zapierający się poezji i szydzący z sielanki, odpycha wszystko co stanowi na świecie wyraz ich najpospolitszy. Ale tu nic nie kwitło, nie śpiewało i nie pieściło. Od śnieżnych przestrzeni wiała pewna groza, niemal posępna; martwość ich była tylko pozorną, bo przy bacznem wpatrzeniu się i wsłuchaniu, oko dostrzegało miljony odcieni, ucho pochwytywało tysiące odgłosów. Nie było tu nigdzie pieszczoty ni wdzięku, ale panowały wszędzie piękność i majestat.