Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/436

Ta strona została uwierzytelniona.
—   430   —

teraz w sędziów i fałszerzy; wiódł za niemi wzrokiem zrazu obojętnym, potem rozpalonym, aż nagle podniósł rękę i przysłonił nią sobie oczy.
W tej samej chwili, z za muru tworzącego załom przeciwległej ulicy, wysunęli się czterej żołnierze prowadzący pomiędzy sobą obwinionego. Dwaj z nich poprzedzali go, a dwaj postępowali za nim. Rycz szedł pośród straży swej krokiem szerokim i dość pewnym; ale łokcie z całej siły przyciskał do boków, szyję wtłaczał między ramiona, a oczy trzymał utkwione w ziemię. Twarz jego była ponura, zuchwałość walczyła na niej z trwogą. Wchodząc w bramę wysokiej kamienicy obejrzał się, i plac napełniony ludnością orzucił wzrokiem, w którym malowała się złość i nienawiść.
Suszyc ujrzawszy żołnierzy wychodzących z przeciwległej ulicy, powolnym lecz szerokim krokiem zbliżył się do miejsca, które obwiniony przebywać musiał, i wlepiał przez chwilę w twarz jego oczy baczne i przenikliwe. Snać wyczytał z tej twarzy wszystko o czem wiedzieć pragnął; bo gdy publiczność do najwyższego już stopnia rozciekawiona widokiem winowajcy, pozostała na placu oczekując zapewne jakichkolwiek wieści i szczegółów o mającem odbyć się sądowem badaniu, on opuścił miejsce tłumnego zebrania, i jednostajnym zawsze, powolnym, obojętnym krokiem, z ręką zanurzoną w kieszeń paltota, z cygarem przy ustach, zapuścił się w głąb miasta. Po chwili znalazł się na bło-