Strona:Eliza Orzeszkowa - Nowele i szkice.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.
— 194 —

płonie słońce miłości dla tego, co prawdziwe, sprawiedliwe, niewinne, a zgnębione, cierpiące, a wzywające ratunku, słońce tak piekące, że zmusza go iść pod górę w pocie utrudzenia, w zapomnieniu o krwi ran własnych i w poniewierce własnych sił mdlejących? Czy tęskni w nim nieziszczone, lecz wieczne upragnienie nieskazitelnej czystości? Czy rozlegają się w nim gromy gniewów świętych, bo zrywających się do obrony rzeczy wielkich? Czy, jak miecze w niebie poświęcane, przeszywają go bóle i trwogi o to, co nie jego własne? Czy jego warsztat pisarski jest jako obłok, w promieniach nad ziemią stojący, albo jak stragan, z nóżkami zanurzonemi w błocie rynkowem?...
— Dosyć! dosyć! cha, cha, cha, cha! I po co to wszystko? I co komu do tego wszystkiego? I któż rozsądny wszystkich tych rzeczy żądać może od tego, którego całem zadaniem życia, całym i jedynym obowiązkiem jest — dobrze pisać! Co mi do tego, jakim człowiek ten jest sam w sobie, czego chce, albo nie chce, co mu jest regułą albo trafem, czy serce swe zapala u słońca, albo u łojowej świeczki, czy pisze dlatego, aby rzucić na ziemię smugę światła, lub sprowadzić do swojej kieszeni garść złota! Co mi tam! Co mi do tego? Pisze dobrze — to dosyć; o resztę nie dbam.
— I jesteś w błędzie. Lekceważące pomijanie duszy człowieka, przed którego talentem i sławą składasz głębokie ukłony, jego przerabia na fetysza, ciebie na bałwochwalcę. Najcenniejszym klejnotem człowieka — może jedynym istotnie cennym — jest jego serce. Wobec najwyższej prawdy, do jakiej wzrok ludzki sięgnąć zdoła,