Strona:Eliza Orzeszkowa - Nowele i szkice.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —

nie umiejącego ani żyć, ani umierać inaczej, tylko na łonie bachanalij?
Śnił mi się raz Boccaccio, skądinąd sympatyczny i poważny, w postawie siedzącej, z piórem w ręku i z czającą się u boku filuterną, rozczochraną, obnażoną zmysłowością, która szeptała mu do ucha najswawolniejsze powiastki Dekamerona. Po głowie Paul de Kock’a latały bardzo zabawne i trochę cuchnące wiatry galijskiej płochości, a serce jego doskonale w takt uderzało z zegarkami, regulującymi życie episjerów. Czuł on, żył, pragnął ani wyżej, ni niżej, lecz równiuteńko tak, jak episjer, który szeroko i z całej duszy uśmiechać się mógł tylko do tłustej pieczeni i podkasanej spódniczki.
Swift i Moliére, to królowie w krainie śmiechu, który przenika aż do szpiku kości, aż do dna sumienia, aż do najgłębszych komórek mózgowych, i prowadzi stamtąd do oczu łzy, do głowy rozum, do serca żądzę dobra i wzgardę dla zła. Tych dwóch, nie znając nawet ich biografji, o poziomość, lekkomyślność, sobkostwo, o żadną gangrenę moralną nie posądzisz, tak, jak i twórcy Don Kiszota, który cię bawi i rozśmiesza, to prawda, lecz nie romansem Opata z Magdą, ani obnażonemi łydkami gryzetki, tylko sprzeciwieństwem, zachodzącem pomiędzy rzeczywistością a ideałem, i widokiem mąk, które po wsze czasy i miejsca rzeczywistość zadaje rycerzom ideału. Uważaj tylko i zapamiętaj sobie, że jednak ani Petroniusza i Paul de Kocka, ani tembardziej wielkiego pod niektórymi względami Boccaccia, nie skazuję ma stos lub szubienicę i djabłu w posiadanie oddać nie chcę, za nic nawet nie chcę, bo każdy z nich