Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/152

Ta strona została przepisana.

twiska. Tam już nie było drogi, tylko nikła ścieżyna, wijąca się czasem górą uboczy, czasem jej dołem, a czasem samem łożyskiem lecących z góry wężowo wód.
Pod lasem, w gardzieli skalnej widniał duży, niski budynek, o murach przeżartych wilgocią, sączącą się ze skał, dachu zapadłym miejscami, co ledwie dźwignąć mógł brzemię lat. Była to stodoła i stajnia Las Clouses, siedziba zimowa Cabirana i jego trzód. Pusto było naokół, dom milczał. Tylko stratowana trawa, kał bydlęcy, i cienkie pasmo dymu wznoszące się z komina świadczyły o obecności człowieka, obecności tak dziwnej tu. Co robiła istota ludzka na tem pustkowiu, osamotniona, biedna? I co za życie wiodła Złodziej, lub czarownik, mający tu swe schronisko nie bał się świadków. Bóg sam, lub, jeśli był w usługach szatana, on jeden patrzył mu na ręce.
Galderyk zbliżył się do budynku. Wrony gnieżdżące się w szczelinach skalnych oznajmiały gościa. Cabiran ukazał się niebawem w progu stodoły.
Był to starzec wysoki, chudy, o białych konopiastych włosach i oczach połyskujących z pod gęstych brwi. Twarz ziemista jego o zapadłych policzkach. Właśnie zajęty był robieniem tabakierki z bukowej kory. Wiele podobnych tabakierek wyrabiają w godzinach nudy pasterze w tych okolicach i sprzedają je potem na targu. Oparłszy się