Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Jej lekarstwo dobre najwyżej dla dzieci przy piersi. To za słabe dla ciebie. Ale bądź spokojny, znam zioła i znam zaklęcie na urok. Wyratowałem słabszych jeszcze od ciebie. Główna rzecz to, byś miał do mnie zaufanie. Dziewięć roślin potrzebnych nazbierałem dziś rano z myślą o tobie. Oto one.
Pęk roślin związanych nitką wisiał na gwoździu w kominie. Czarownik wybrał cztery, a Galderyk rozpoznał pośród nich korzeń tojadu i ciemiernika.
— Chodź! — rozkazał Cabiran — pójdziemy je zakopać.
Kilka kroków poza stodołą czarownik nakreślił na trawie koło motyką. Potem, zwracając się do Galderyka rzekł:
— Musisz teraz wybrać dół. Gdy będzie dosyć głęboki, zakopiesz rośliny korzeniami w górę.
Niezręcznie, trzęsącemi rękami Galderyk wypełnił rozkaz. Pewnie dyabeł patrzył na jego pracę i któż wie, czy za zdrowie ciała nie tracił swej duszy? Ale trudno, skoro był już w mocy czarownika musiał słuchać. Czarownik zapanował nad nim. Wydawał mu się teraz przy spełnianiu obrządku zupełnie innym jak przed chwilą. Wyraz twarzy się zmienił. Stał się surowy, straszny, a zapadłe oczy połyskiwały dziwnym ogniem. Nie śmiał nań spojrzeć. I postać cała jakoby urosła. Na szarem, zimowem niebie, pociemniałem od mroku, rysowała się ostro i groźnie. Głosem głębokim, rozkazującym dawał wskazówki choremu.