Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/171

Ta strona została przepisana.

— Więc dobrze! jeśli już mamy się cofnąć, cofajmy się w porządku. Idźmy gościńcem, śpiewając »Marsyliankę«. Pokażmy tym śpiochom z Prades, że Republika nie zginęła!
Śmiało, z »Marsylianką« na ustach wyruszyli. Hymn rewolucyjny rozbrzmiewał po ulicach, policzkując mieszczańskie domy, fasady publicznych budynków, pałacu sprawiedliwości, podprefektury, na których widniała iluzoryczna już dziś formuła:
»Wolność, Równość, Braterstwo«.
Psy szczekały, raz czy dwa razy uchyliło się okno. Oto był cały skutek manifestacyi.
Przy końcu ulicy, na skrzyżowaniu dróg do Codalet i Taurynyi, manifestanci zatrzymali się, Jojotte żegnał przyjaciół.
— Wracajcie do Katlaru jeśli wam się tak podoba — mówił — ja wolę nie leźć wilkowi w gardło. Nie ulega kwestyi, żeby mnie zamknięto. Jestem kawaler, nieobecność moja nikomu nie zaszkodzi: uciekam tedy! Mój kmotr, Gineste, węglarz z Claria ukryje mnie w swym szałasie. Tam poczekam, a gdy będzie źle z naszą sprawą, to wybiorę się do Hiszpanii. I ty mój poczciwy Sabardeilh uczyniłbyś lepiej udając się ze mną i ty także Jep, Bepa zostanie i będzie opiekować się dziadkiem. Dragon już za stary, by go taszczyć gdzieś na kraj świata.
— A jakżeby się obeszło bezemnie w kuźni? — zarzucił Jep. — Jeśliby żandarmi przyszli mnie brać,