Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/267

Ta strona została przepisana.

syłali pozdrowienia i rzucali patrzącym słowa protestu, gubiące się we wrzawie, inni przygnębieni, pewnie chorzy, siedzieli skuleni w głębi wozów. Ci zrezygnowani, byli to prawie bez wyjątku chłopi. Gdy ich towarzysze, robotnicy, krzyczeli i dawali znaki rękami, oni zachowywali się cicho, przeżuwając swe nieszczęście, albo też oparci o poręcze wozów, wbili oczy w wznoszące się ponad szczyty dom ów dalekie sylwetki gór, szczyt Canigou, w cały ten krajobraz, znany sobie tak dobrze z dawnych, szczęśliwych czasów, gdy żyć im było danem u ognisk rodzinnych, wśród pól, których już może więcej nie zobaczą.
Wozy jechały jeden za drugim szybko, jak widma znikając, twarze więźniów zaledwie można było rozeznać. Raz, czy dwa razy, wydało się Bepie i pani Sabardeilh, że poznały swych mężów.
Już około dwadziestu wozów w ten sposób przejechało, pozostawały już tylko trzy przed zamykającym pochód szwadronem huzarów. W chwili, gdy ostatni z nich wyjeżdżał z bramy, właśnie naprzeciw obu kobiet, jeden muł z zaprzęgu znarowił się, począł ryczeć i stanął, tamując przejście. We wozie, naprzeciwko ujrzały Bepa i pani Sabardeilh swych mężów opartych o siebie po przyjacielsku. Dwa okrzyki, dwa bolesne łkania się rozległy, a w chwili, gdy więźniowie wychylili się, by coś powiedzieć, padł cios bata, klątwa, muł szarpnął