Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Dziadek nasz miecz jego w osobnej komorze przechowuje — dorzucił Olko. — Tak wielce ciężki, że jeno Marcinek może krzyż nim machnąć.
— Cóż to za Marcinek? — spytał już ze śmiechem pan Chodkiewicz.
— To ja! — zawołał, z dumą uderzając się w pierś, jeden z wyrostków.
— Bardzo to się chwali waści, że tak godnie moc Lisów, i, spero,[1] ich cnotę przechowujesz! — powiedział hetman.
— To się pokaże! — mruknął Marcinek i zębami zgrzytnął.
— Za godzinę przyjdziecie do kancelarji po listy! — zakończył rozmowę pan Chodkiewicz. — A na waści, mości pułkowniku, oczekiwać będę na wieczerzę, gdy to ostatnie narady mieć będziemy. Żegnam waszmościów!
— Dziękujemy z duszy — serca! — zawołali Lisowie, gdy wraz z pułkownikiem wyjechali już z dziedzińca kwatery hetmańskiej.
— Ha! — zaśmiał się Lisowski. — Ufam, że potraficie przemknąć się do Moskwy. Od czegóż jesteście Lisami z nazwiska i klejnotu, a wilkami z kłów? Jeżeli dojdziecie — korzyść dla Rzeczypospolitej będzie znaczna. Jeżeli was ubiją Moskale, korzyść na moją rękę wypadnie!
Wyrostki oczy wytrzeszczyli, patrząc na Lisowskiego.
Ten zaś parsknął śmiechem i rzekł:
— Bo macie spryt lisi, kły wilcze, a bary niedźwiedzie. Popsować możecie całe moje wojsko, basałyki miłe!

Śmiał się pan Lisowski, czego mu się oddawna nie przydarzyło, prychali w kułaki młodzi Lisowie i łokciami się trącali z wielkiej uciechy.

  1. Spodziewam się.