Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Jeździec pojedynczy szybko goni — szepnął.
— Zaczaimy się i wpadniemy — odpowiedzieli bracia. — Szach, mach i — już!
— Nie! — potrząsnął głową Marcin. — Jadąc na Moskwę, nie wolno nam trupów za sobą zostawiać. Ścigać one nas będą i zgubią.
— Truposze pobieżą za nami? — spytał Olko. — Hej, coś pleciesz, Marcinku!
— Chciałem pięknie się wysłowić, jak uczył nas na retoryce ksiądz-kanonik Walenty Kosakowski. Nie trupy ścigać będą, ino po ich śladach — moskiewscy wojewodowie. Kto bije, bywa też i bity, Olko!
To mówiąc, Marcinek poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Kryć się nie będziemy i w konfidencję wejdziemy, jakem was uczył. Pamiętacie?
— Jak „Ojczenasz!“ Ależ to będzie teatrum! Heca, kieca kole pieca: będzie jutro mróz! — zawołał Jan i aż czapkę z głowy zerwał.
— A gadajcież z ruska gładko! — raz jeszcze upomniał Marcinek i ruszył naprzód.
Z poza zakrętu drogi nagle wywinął się jeździec.
Lisowie spostrzegli, że był uzbrojony.
Zdarł konia i stanął.
— Co za ludzie? — krzyknął, wyciągając z pochwy szablę.
— Spasi Bóg i Preczystaja Matier! — odpowiedział Marcinek potulnie. — Z Wielikich Łuk my. Od Lachów bieżym do swoich, którzy do Wiazmy uciekli.
— Znam ja Wieliki Łuki... z jakiegoż to wy domu? — pytał jeździec podejrzliwie.
— My Telepniowa bojara synowie... Mać nasza i inne niewiasty do Wiazmy dawno zbiegły, ojciec ninie i nas posyła...