Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Lisowie pojechali do Drohobuża, prowadzeni przez dwuch zbrojnych żołdaków.
Miasto spało. Widocznie, wojewoda spokojny był, bo na ulicach nie było straży, a nawet przed domem Wodza nie ujrzeli czat.
— Tu stanął wojewoda — rzekli drużynnicy i nagle wydali krótki, ledwie dosłyszalny jęk. Rozległ się chrzęst kości i dwa ciała, z rozmachem ciśnięte o ziemię, pozostały bez ruchu.
— Poczekaj na mnie — szepnął Marcinek do stryjecznego brata, — i nikogo do wojewody nie wpuszczaj, gdyby ktoś szedł. Ja się z wojewodą zabawię.
Śmiałym krokiem wbiegł chłopak na ganek i trącił drzwi. Nie były zamknięte.
Wojewoda jeszcze nie spał, bo przez szpary źle skleconej ściany przebijał się do sieni czerwony błysk kagańca.
Marcinek przyłożył oko do szpary.
Wojewoda siedział przy stole samotny, z głową, złożoną na rękach.
— Śpi, czy duma przed śmiercią? — pomyślał zuchwały chłopak i głośno chrząknął.
— Kto tam przyszedł? — zapytał sennym głosem wojewoda.
— Od przedniej straży setnika, Wasyla Boborykowa goniec! Szukam kwatery wojewody Gromowa, — odparł po rusku Marcinek.
— Wchodź!
Młody Lis szarpnął drzwi i wszedł.
Jednem spojrzeniem ogarnął całą izbę. Na stole połyskiwał szyszak wojewody, a w kącie na ławie leżał miecz, ciężki, z rękojeścią-krzyżykiem.
W izbie, oprócz Gromowa, męża barczystego, o twa-