Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/117

Ta strona została przepisana.

mrzeć zaczną i poddadzą się, a my nowemu carowi głową Chodkiewicza się pokłonimy!
— A jeżeli Lisowski z nim przybieży? — pytano z trwogą.
— Lisowski... Lisowski... — mruczeli wojacy moskiewscy, — ten — to niesamowity „krowopijca“[1]... Głowa w tem kniaziów naszych... „Awoś“[2] Lisowski na nasze szczęście nie przybędzie! Słuchy były, że zapędził się pod Psków, inni mówią, że Zaruckiego Kozaków nad Desną ściga... Bóg miłościwy, awoś, jakoś będzie! Spasi nas, Chryste Boże, od Lisowskiego!...
— Cierpnie na capach skóra! — szeptali do siebie Lisowie młodzi. — Aż im zęby dzwonią na same imię naszego pułkownika... Ha! Pobaraszkuje on pod Moskwą, a i my z nim!... Poczekajcie ze swojem „awoś“ brodate poczwary!
Jakoś wkrótce dowiedzieli się chłopacy, że wojewodowie wysyłają na noc wycieczkę przeciwko Polakom, broniącym się w stolicy.
Miał ją prowadzić witeź konny — Ananjasz Selewin oraz wieśniak Nikifor Szyłow.
Jeździli obaj po całym obozie i wywoływali ochotników.
Marcinek z Olkiem krótko się namyślali.
Stawili się przed namiotem Selewina i oznajmili, że chcą iść z wycieczką na Lachów.
Ujrzawszy wyrostków, śmiać się zaczął ogromny, niby z głazu wyciosany, witeź moskiewski i zawołał:
— Cóż to ja na niańkę do was mam pójść?!

— Kiedy my niańki nie potrzebujemy, — skromnie odezwał się Marcinek. — My, aczkolwiek młodzi, bary mamy tęgie i szablą machać umiemy.

  1. Żłopiący krew.
  2. Może być.