Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Olko zręcznie wywinął się bykowi i, skoczywszy, spadł mu na kark, uchwycił za rogi i zwarł się z nim.
Widzom wydawało się, że to niedźwiedź złapał byka i przechyla mu głowę, usiłując złamać potężną szyję.
Byk stanął jak wryty i nie mógł się poruszyć. Ryczał tylko głucho, ale głos stawał się coraz chrapliwszy i żałośniejszy, bo głowa coraz bardziej przechylała mu się nabok. Wywiesił czarny ozór i ronił płachty białej piany.
Olko, naciskając coraz silniej na rogi, oparł się mocniej i zaczął popychać byka, usiłując odwrócić go głową w stronę zagrody.
W tej chwili stopa osiłka trafiła na mokry kamień, poślizgnęła się, i Olko runął na ziemię, uczepiony do rogów zwierza.
Byk odrazu otrząsnął się i, widząc gramolącego się z ziemi przeciwnika, pochylił łeb aby dosięgnąć go rogami.
Wtedy do byka podbiegł Marcinek i uchwycił go dwiema rękami za skórę na boku, ciągnąc ku sobie.
Byk wydał jęk i zachwiał się na nogach.
Marcinek zaś, lepiej zgarnąwszy skórę, wlókł go ku zagrodzie. Wskoczył Olko na nogi i popychał byka od tyłu, wołając:
— Chodzi, chodzi, skotinka[1], awoś dojdziesz do żłobu!
Doprowadzili byka do otworu pomiędzy palami i tu stała się rzecz niewidziana.

Marcinek przysiadł, zgiąwszy kolana, i nagle wyprostował się i szarpnął straszliwie.

  1. Idź, idź, bydlaczku.