Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Ten i ów z drużynników wybiegał jednak ze skrytek i przyłączał się do harców.
Widząc, że zwycięstwo przechodzi na stronę biegłej w szermierce szlachty polskiej, wyjechał na harc sam Ananjasz Selewin, a za nim z toporem w ręku kroczył Szyłow.
Lisowie, zaczajeni za świeżym nasypem, spostrzegli, jak ten i ów z Polaków cofnął się przed strasznym witeziem.
Selewin ściął w potyczce Adama Gorajskiego i strzałą przeszył ramię Janowi Zaliwskiemu.
Porwany dumą i zuchwałością podniósł się Selewin na strzemionach i krzyknął wyniośle:
— Wychodźcie Lachy przeciwko mnie w pojedynkę! Jak chcecie, tak stanę, — wybierajcie, jaką śmiercią zdychać chcecie, psy niewierne!
— I ze mną na bój wychodźcie! — wtórował mu Szyłow, błyskając siekierą.
Marcinek dotknął ramienia brata stryjecznego i rzekł do niego:
— W imię Boże pójdźmy teraz!
— W imię Boże! — powtórzył Olko.
Zrzucili z siebie sukmany drużynników i szyszaki. Pozostali, mimo, że zimny dął wiatr, w koszulach tylko i szerokich portkach. Szablami się przepasali, sunąc bokiem, kryjąc się za gruzami podpalonych domów, zachodzili Polakom od lewego skrzydła. Gdy byli już blisko, wyskoczyli nagle i pobiegli na środek placu.
Marcinek dobiegł pierwszy i krzyknął donośnie:
— Chcę się zmierzyć z Selewinem niezbrojny, pierś w pierś, ramię w ramię, ino nie dla zabawy, a na śmierć lub życie!
Olko stanął przy nim i wołał jeszcze głośniej: